Po mojej pierwszej podróży z Pawłem do Tajlandii wiedziałam, że muszę to jeszcze powtórzyć. Okazja nadarzyła się całkiem szybko, bo rok później wylądowałam z moją przyjaciółką w Bangkoku.
Żar lał się z nieba, a my spragnione pierwszej poważnej podróżniczej przygody. Byłyśmy 8452 km od Wrocławia, zdane tylko na siebie
Przygodę zaczęłyśmy już na lotnisku. Zamiast taksówki czy tuk tuka, postanowiłyśmy pojechać lokalnym autobusem. Mały ogórek rodem z PRL-u, z kolorowymi firaneczkami i symbolami Buddy, był pełen turystów z całego świata, zmierzających na słynną Khao San Road. Śmiesznie wyglądający Taj sprzedał nam bilety za grosze i mogłyśmy rozpocząć naszą przygodę.
Hotel zarezerwowałyśmy w idealnej lokalizacji – w centrum, ale na uboczu, zapewniając sobie dostęp do wszystkiego, czego potrzebowałyśmy. Szybko kupiłyśmy lokalne karty SIM, a potem wyruszyłyśmy na pierwszy obowiązkowy punkt programu: tajskie jedzenie, zimny Chang i masaż.
To był wyjątkowy dzień, bo Dominika obchodziła swoje 31. urodziny. Mimo zmęczenia nie mogłyśmy zostać w hotelu. Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Dominika, która na co dzień nie pije alkoholu, uległa magii Khao San Road. Szwędałyśmy się od knajpy do knajpy,
zamawiając kolejne wiaderko mojito – bo tutaj nikt nie pije z kubków, tylko z wiader! Upalne powietrze, muzyka, rozbawieni backpackersi z całego świata i my – dziewczyny z Polski, szukające przygód.
Ta noc była dla nas niezapomniana, w stylu „Kac Vegas”. Wróciłam do hotelu w koszulce kupionej na spontanicznych zakupach, Dominika jadła skorpiona, a nasz budżet… no cóż, przekroczyłyśmy go pierwszego dnia. Mimo że Tajlandia jest tania, pieniądze tutaj rozchodzą się jak woda. Ale niczego nie żałujemy – to była noc, której nie zapomnimy.
Noc była nieprzespana – po pierwsze przez różnicę czasu, a po drugie przez ilość mojito. A z samego rana miałyśmy zaplanowaną wycieczkę do Ayutthaya.
Poznałyśmy świetną parę nowożeńców z Polski i wspólnie zaplanowaliśmy wycieczkę. Ayutthaya jest oddalona o kilkadziesiąt kilometrów od Bangkoku i można tam bez problemu dojechać pociągiem – dla nas dodatkowa atrakcja. Gdy czekałyśmy na bilety, podszedł do nas pracownik kolei i oznajmił, że bilety w klasie turystycznej są wyprzedane. Zaoferował prywatny przejazd z kierowcą – i niestety, dałyśmy się naciągnąć. Pewnie przez brak snu i żar lejący się z nieba. Dopiero później dotarło do nas, że zostałyśmy oszukane. Ale cóż, takie doświadczenia uczą, na co zwracać uwagę w kolejnych podróżach.
Samo miasto Ayutthaya to prawdziwy archeologiczny skarb Tajlandii. Pełne ruin buddyjskich świątyń, klasztorów i monumentalnych posągów, wpisane na listę UNESCO, to jedno z najbardziej imponujących miejsc w Azji. Na forach naczytałyśmy się, że jeden dzień to za mało, ale po godzinie stwierdziłyśmy, że wszędzie widzimy to samo. Ruiny, kamienie, kolejny posąg – wszystko wyglądało podobnie. Uciekłyśmy więc do pobliskiej knajpki, by schronić się przed słońcem.
Zimny Chang i pyszne jedzenie tak nas rozleniwiły, że jedyne, o czym marzyłyśmy, to powrót do Bangkoku. Mimo to, wycieczki do Ayutthaya nie żałujemy, ale dwie godziny w zupełności nam wystarczyły.
Po powrocie rozstałyśmy się z nowożeńcami i zrelaksowałyśmy na Khao San Road, gdzie dzień wcześniej świętowałyśmy urodziny Dominiki.
Khao San Road to miejsce, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie: tłumy turystów, dziwne jedzenie, hałaśliwa muzyka i stragany z pamiątkami, które prawdopodobnie po czasie zaczniesz żałować. Oto, co oferuje ta wyjątkowa ulica:
Z samego rana miałyśmy umówionego kierowcę na dwudniową wycieczkę do Kanchanaburi i na wodospady Erawan. Triphob, nasz przewodnik, był polecany przez wszystkich na polskiej grupie – same pochwały: człowiek anioł, który nie tylko oprowadza, ale też kupuje owoce, lody i inne przysmaki z własnej kieszeni. Idealny przewodnik? No, prawie…
Martwiłyśmy się, że Triphob nie pojawił się o wyznaczonej godzinie. Zamiast tego przysłał kolegę, przepraszając w wiadomości i obiecując, że zaraz do nas dołączy. Cóż, nie tak to sobie wyobrażałyśmy, ale co zrobić?
Kiedy w końcu pojawił się „zastępczy” przewodnik, poczułyśmy, że coś tu nie gra. Triphob nadal upierał się, że nas dogoni, ale podejrzanie to wyglądało. Naszym celem był dwudniowy wypad do Kanchanaburi: wodospad Erawan, most na rzece Kwai i nocleg w domku na wodzie. Brzmi pięknie, prawda? No to trzymajcie się, bo zaraz zacznie się prawdziwa przygoda.
Pierwszym przystankiem był Park Narodowy Erawan, rozciągający się na 550 km². Główną atrakcją jest tu siedmio kaskadowy wodospad, który ciągnie się przez całą dżunglę. Podróż samochodem bez klimatyzacji, w upale, była już pierwszym wyzwaniem. Nasz „super przewodnik” prawie się nie odzywał – bo ledwo znał angielski. A historia o lokalnym ekspercie? Totalny pic na wodę. Przynajmniej teraz wiem, żeby dwa razy się zastanowić przed kolejnymi takimi rezerwacjami.
Śmieszyło nas, że nasz przewodnik robił zdjęcia, jakby sam widział te wodospady pierwszy raz. Wydawało się, że dla niego to też „pierwsza wycieczka”. Mimo wszystko ruszyłyśmy na trekking – trasa prowadziła przez wszystkie siedem kaskad, zaczynając od najniższej. Ścieżka była przepięknie położona wśród drzew, a pierwszy wodospad przywitał nas bajecznie błękitną wodą.
Na ostatniej kaskadzie czekała nas niespodzianka – rybki Garra Rufa, które robią darmowy peeling stóp! Dominika była zachwycona, ja nie mogłam wytrzymać – tak mnie łaskotały, że nie dałam rady trzymać stóp w wodzie. Sama woda była lodowata, ale w połączeniu z upałem stanowiła idealne orzeźwienie. Po około dwóch godzinach trekkingu zobaczyłyśmy wszystkie wodospady i wróciłyśmy do samochodu z naszym pseudo-przewodnikiem.
Kolejny przystanek to nocleg na wodzie w Kanchanaburi. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, nasze wyobrażenia szybko zderzyły się z rzeczywistością. Stare drewniane domki na rzece z widokiem na… pływające śmieci. Super! Oferta była zdecydowanie naciągana, ale zmęczone po całym dniu odpuściłyśmy temat i zostałyśmy w pokoju, który – co ciekawe – był wystylizowany jak miejsce dla nowożeńców. Widok śmieci z okna romantyzmu jednak nie dodawał.
Następnie udałyśmy się zobaczyć słynny most na rzece Kwai. Miejsce znane z czasów II wojny światowej, symbol historii i dramatycznych losów jeńców, którzy budowali Kolej Śmierci. Miejsce było spokojne, otoczone lokalnymi sprzedawcami, a my zrobiłyśmy kilka pamiątkowych fotek i ruszyłyśmy do miasteczka coś zjeść.
I wtedy trafiłyśmy na coś, czego absolutnie się nie spodziewałyśmy – obchody Chińskiego Nowego Roku! To była totalna niespodzianka, bo nie miałyśmy pojęcia, że trafimy na tak barwne i radosne wydarzenie. Miasteczko tętniło życiem, a w okolicach świątyń odbywały się parady smoków, pokazy taneczne i fajerwerki. Atmosfera była niesamowita, ulice pełne czerwonych lampionów, a wszędzie zapach tradycyjnych chińskich potraw.
Skorzystałyśmy z okazji i spróbowałyśmy chińskich specjałów – pierożki, makarony, mięsa… Pyszności! Oczywiście nie mogło zabraknąć zimnego Changa. Spotkałyśmy ciekawego podróżnika, który samotnie przemierzał Azję i opowiedział nam, że Chiński Nowy Rok był głównym celem jego podróży. My trafiłyśmy na to zupełnym przypadkiem, co tylko dodawało uroku całemu wydarzeniu.
Tak oto nasza wycieczka do Kanchanaburi, która miała być po prostu wypadem do wodospadów, zamieniła się w fantastyczne doświadczenie kulturowe. Największą atrakcją nie okazały się wodospady czy spanie na wodzie, ale właśnie te niesamowite obchody.
Po tym wszystkim wróciłyśmy do pokoju i padłyśmy jak muchy. Rano jeszcze trochę pokręciłyśmy się po okolicy, obserwując życie lokalnych mieszkańców. W międzyczasie odezwał się Triphob, który próbował zrehabilitować się po wpadce z przewodnikiem. Przyjechał aż z Bangkoku (130 km!), by nas przeprosić i… zaproponować lody. Co za typ! Rozbawiło nas to do łez, bo już nie miałyśmy planów, a jego obecność sprowadziła się do wspólnej jazdy samochodem. Morał z tej historii? Zawsze trzeba uważać na pseudo-przewodników i „polecenia” z Facebooka.
Zmęczone i zadowolone z wrażeń, ruszyłyśmy tuk-tukiem do Chinatown. Uwielbiam jeździć tuk-tukami w Azji, to atrakcja sama w sobie, choć w Bangkoku, gdzie spaliny i korki są wszechobecne, lepiej założyć maseczkę.
Zdecydowałyśmy się na lokalną wycieczkę na słynny targ na torach i pływający targ. Po doświadczeniach z Triphobem, wybrałyśmy opcję z większą grupą, autobusem i licencjonowanym przewodnikiem. Rano zmęczenie jeszcze dawało o sobie znać, ale po dotarciu na miejsce szybko zmieniłyśmy zdanie. Komercyjna atrakcja? Może, ale widok pływających łódek, świeże mango sticky rice i placki kokosowe wynagrodziły wszystko.
Czasem warto podążać za intuicją, a nie opiniami innych. Targ na torach to Maeklong Railway Market. Znajduje się około 80 km na południowy zachód od Bangkoku i słynie z tego, że handlarze rozkładają swoje stoiska bezpośrednio na torach kolejowych, a gdy pociąg przejeżdża przez targ, szybko składają swoje stragany. Kolejnym punktem, który zobaczyłyśmy był Pływający targ Damnoen Saduak, jeden z najbardziej popularnych w Tajlandii, znajduje się około 100 kilometrów na południowy zachód od Bangkoku. Podróż z Bangkoku do tego targu zajęła nam około 2 godzin.
Po dniu pełnym wrażeń wróciłyśmy do Bangkoku, gdzie zafundowałyśmy sobie masaż stóp, zimne piwko i pyszne uliczne jedzenie. Bangkok to miasto, gdzie można się zatracić w mnogości tanich usług i atrakcji.
Niespodzianka w Bangkoku – czyli jak zafundować sobie bezsenną noc w hotelu
Wracając do hotelu po wycieczce marzyłyśmy tylko o jednym – o śnie. Następnego dnia czekała nas długa podróż do Chiang Mai, więc regeneracja była kluczowa. Ale, jak się okazało, planowanie to jedno, a rzeczywistość to coś zupełnie innego! Zamiast zarezerwować hotel Rambuttri Village Plaza, zabukowałam… Rambuttri Village. Myślałam, że oba obiekty są usytuowane przy spokojnej części ulicy Rambuttri, a okazałao się, że ten drugi znajduje się w newralgicznym miejscu, bo kiedy wsiadłyśmy do taksówki, kierowca zaczął się śmiać. My oczywiście kompletnie nie rozumiałyśmy dlaczego. „Będzie niezła impreza” – powiedział z uśmiechem. Jaka impreza? Dopiero po dotarciu na miejsce zrozumiałyśmy, co miał na myśli. Zamiast w spokojnym hotelu, znalazłyśmy się w samym centrum imprezowego piekła – tuż nad klubami. Zero okien, zaduch, komary i techno, które dudniło w ścianach gdzieś do 3 nad ranem.
No, szok! Kolejna nieprzespana noc zafundowana przez moją nieuwagę. To była solidna nauczka, żeby sprawdzać rezerwacje kilka razy, a najlepiej zrobić to wcześniej, jeszcze w Polsce. Następnym razem będę pewnie czytać każdą stronę rezerwacji trzy razy!
Pokój, w którym wylądowałyśmy, wyglądał jak prosta wersja schroniska górskiego, ale bez uroku widoków. Mimo że hotel był blisko właściwej lokalizacji, różnica była ogromna. Znajdowałyśmy się w samym środku imprezowego epicentrum, gdzie techno, dubstep i inne muzyczne wynalazki napędzały nocnych imprezowiczów. A my? Chciałyśmy tylko spać!
Nie było okien, więc miałam wrażenie, że jesteśmy w jakiejś podziemnej grocie. Zaduch i komary sprawiły, że nawet sen z dala od dudniących ścian był niemożliwy. W pokoju panowała atmosfera, jakbyśmy były w zamkniętej saunie, a impreza trwała w najlepsze… ale bez naszego udziału.
Noc była całkowicie nieprzespana. Nie wiem, co było gorsze – komary, hałas czy zaduch. Pewnie wszystko naraz. To była moja druga lekcja z tej podróży: zanim zarezerwujesz coś w centrum imprezowego Bangkoku, upewnij się, że to naprawdę to miejsce, w którym chcesz spędzić noc. I najlepiej zarezerwować hotel w bardziej cichym zakątku miasta, gdzie techno nie przejmuje władzy nad twoimi snami.
Podsumowując: nauczka, żeby zawsze podwójnie sprawdzać nazwę hotelu i najlepiej rezerwować z opcją bezpłatnego jej odwołania.
Następnego dnia z samego rana wybrałyśmy się spacerem na dworzec kolejowy, skąd miałyśmy zarezerwowany nocny pociąg do Chiang Mai. Droga prowadziła przez malownicze uliczki pełne nietypowych sklepików i warsztatów samochodowych. Sam spacer okazał się być świetną atrakcją – obserwowanie lokalnego życia Bangkoku to niezapomniane przeżycie.
Dworzec był ogromny i kompletnie inny niż to, co znamy z Europy. Ludzie czekali na pociągi, siedząc na podłodze w hali. Całe rodziny leżały, odpoczywając, a my postanowiłyśmy zrobić to samo, wczuć się w lokalny klimat i po prostu „wtopić się” w otoczenie.
Kiedy wsiadłyśmy do pociągu, byłyśmy w szoku. Po tym, co zobaczyłyśmy na dworcu, nie spodziewałyśmy się takiego luksusu! Nocny pociąg z Bangkoku do Chiang Mai to prawdziwa perełka tajskich kolei. Nowoczesny skład oferuje wygodne podróżowanie w osobnych kajutach, które bardziej przypominają małe pokoje hotelowe niż klasyczne przedziały. Miękkie łóżka, zasłony zapewniające prywatność, klimatyzacja – wszystko to sprawia, że podróż jest niesamowicie komfortowa.
Pociąg był czysty, a personel regularnie dbał o porządek. Na pokładzie były toalety i prysznice, co okazało się świetnym udogodnieniem, zwłaszcza na dłuższej trasie. Dla tych, którzy nie mieli osobnych kajut, dostępne były wygodne miejsca do spania w przedziałach z zasłonami. Cały pociąg był cichy i nowoczesny, a podróż minęła jak w mgnieniu oka. Obudziłyśmy się wypoczęte, gotowe na przygodę w górach północnej Tajlandii!
Chiang Mai to prawdziwy klejnot północnej Tajlandii, gdzie historia łączy się z nowoczesnością. Miasto pełne jest pięknych świątyń, kolorowych nocnych bazarów i zielonych zakątków – idealne miejsce na relaks i zwiedzanie. To również świetna baza wypadowa na wycieczki w góry, spotkania ze słoniami oraz odkrywanie lokalnej kuchni.
Samo miasto zaskoczyło nas swoją wielkością i nowoczesnością. Spodziewałyśmy się małego, urokliwego miasteczka, a okazało się, że Chiang Mai to spora metropolia z dużym ruchem ulicznym. Ale to, co dodaje mu wyjątkowego charakteru, to fakt, że pomiędzy samochodami i skuterami przechadzają się słonie, które stanowią dodatkową atrakcję dla turystów.
Zakwaterowałyśmy się w małym home stayu o niepowtarzalnym tajskim klimacie. Pokój w bocznej uliczce był idealny, a to miejsce stało się jednym z najbardziej autentycznych doświadczeń podczas naszej podróży po Tajlandii. Przy wejściu popełniłyśmy jednak małą gafę – w Bangkoku nikt nie zwracał uwagi na to, że czasem wchodziłyśmy w butach, a tutaj nasza gospodyni szybko nas upomniała, żeby je zdjąć. Niby drobiazg, ale czułyśmy się jak turystki w pełnym wymiarze!
W Chiang Mai żar lał się z nieba, ale to nas nie zniechęciło. Po kilkunastu odwiedzinach w różnych biurach turystycznych, wybrałyśmy jedną z tańszych propozycji dwudniowej wycieczki do dżungli. Może nie zobaczyłyśmy wszystkich topowych atrakcji, ale jedno jest pewne – ta przygoda zostanie z nami na zawsze.
Wczesnym rankiem zjawił się po nas przewodnik i zabrał na miejsce zbiórki. W grupie było 10 osób, a ciekawostką było to, że byłyśmy z Dominiką najstarsze. Całe towarzystwo składało się głównie z 20-latków z Hiszpanii, Francji i Japonii. To niesamowite, że tak młodzi ludzie podróżują sami po świecie – byłyśmy pod wrażeniem ich odwagi i niezależności.
Wycieczka rozpoczęła się trekkingiem po dżungli. Nie było to może najbardziej ekscytujące doświadczenie, ale nawiązałyśmy nowe znajomości i było mnóstwo śmiechu. Pamiętam jedynie, że było strasznie gorąco i marzyłyśmy o chwili odpoczynku.
Kolejnym punktem programu był Elephant PooPooPaper Park – miejsce, które nas kompletnie zaskoczyło. Nikt wcześniej o tym nie wspominał, a okazało się jedną z najfajniejszych atrakcji! To park, w którym przekształca się odchody słoni w papier. Brzmi dziwnie? Może trochę, ale było to niezwykle ciekawe i zabawne doświadczenie.
Gdy tam dotarłyśmy, poczułyśmy się jak w magicznym świecie – wszędzie orchidee, a w powietrzu zamiast nieprzyjemnych zapachów unosił się przyjemny aromat.
Dowiedziałyśmy się, że dzięki specjalnej obróbce i diecie roślinnej słoni, ich odchody nie śmierdzą, a cała produkcja papieru odbywa się w ekologiczny sposób. Mogłyśmy zobaczyć cały proces – od zbierania „surowca” po tworzenie pięknych notesów i kartek. Naprawdę nie mogłyśmy uwierzyć, jak wiele można zrobić z czegoś, co normalnie uznaje się za odpad!
To miejsce dostarczyło nam mnóstwo radości, a na koniec zdecydowałyśmy się na zakupy – kilka wyjątkowych pamiątek dla dzieci. Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w Chiang Mai, Elephant PooPooPaper Park to must-see!
Po przerwie na lunch, gdzie pad thai serwowany na liściu bananowca smakował lepiej niż kiedykolwiek, wyruszyliśmy pickupem w stronę wioski Karen.
W międzyczasie mieliśmy jeszcze przystanek, w niewielkiej, malowniczej wiosce, pełnej kolorowych straganów, gdzie lokalni sprzedawcy oferowali rękodzieło. Było to miejsce, które od razu przyciągnęło wzrok — kolorowe tkaniny, naszyjniki, bransoletki, oraz breloczki rozłożone na stołach, a sprzedawcy ubrani w tradycyjne stroje plemienne, z charakterystycznymi czapkami ozdobionymi koralikami.
Pamiętam, jak przechadzałyśmy się między stoiskami, podziwiając te ręcznie robione cudeńka. Dominika, mając na myśli dzieci, podeszła do jednego ze stoisk, gdzie starsza kobieta, ubrana w jaskrawe kolory i uśmiechająca się ciepło, sprzedawała breloczki w kształcie małych słoni, ozdobione koralikami i dzwoneczkami. Każdy z nich miał inne wzory i kolory. Po krótkiej rozmowie i odrobinie targowania się, Dominika kupiła kilka breloczków, wyraźnie zadowolona z wyboru, ponieważ wiedziała, że dzieci bardzo ucieszą się z tych drobiazgów.
To miejsce miało zupełnie inny klimat, niż się spodziewałyśmy. Drewniane domki, z rozwalającymi się ścianami i brakującymi dachami, wyglądały surowo i autentycznie, z dala od turystycznych atrakcji. Spacerując po nierównych ścieżkach, miałyśmy okazję zobaczyć codzienne życie mieszkańców – dzieci bawiące się na podwórkach, kobiety tkające w tradycyjnych strojach. To była prawdziwa Tajlandia, bez upiększeń.
Spotkanie z kobietami o długich szyjach było dla nas szokującym doświadczeniem. Zobaczenie tych ciężkich, mosiężnych pierścieni z bliska uświadomiło nam, jak bardzo zmieniają one wygląd tych kobiet. Najbardziej poruszający był fakt, że już małe dziewczynki nosiły te pierścienie. Widok dzieci z tymi ozdobami wywołał w nas mieszane uczucia – z jednej strony to ich tradycja, z drugiej, nie sposób było nie myśleć o tym, jak trudne i niewygodne musi być życie z takim obciążeniem.
Patrząc na te dziewczynki, czułyśmy ogromny niepokój. Te pierścienie to nie tylko ozdoba – to coś, co narzuca im się od najmłodszych lat. Zastanawiałyśmy się, jak wygląda ich codzienność. Rozmawiając z kobietami, zobaczyłyśmy, że mimo ciężaru, który noszą, wiodą normalne życie, pielęgnując swoją tradycję. Jednak świadomość, że te pierścienie są częścią ich życia od dzieciństwa, była trudna do zaakceptowania.
Najbardziej poruszające było to, jak kobiety z długimi szyjami myły się pod prysznicem, szorując szczotkami przestrzenie między pierścieniami. To wyglądało na bardzo trudne i niewygodne, a świadomość, że muszą to robić codziennie, tylko pogłębiała nasze refleksje. Coś, co na początku wydawało się egzotyczne, teraz stało się dla nas bardziej realne i przytłaczające.
Pobyt w wiosce Karen spędziłyśmy nie tylko na rozmowach z uczestnikami wycieczki, ale także na bliskim kontakcie z cudownymi słoniami. Widok tych majestatycznych zwierząt w ich naturalnym otoczeniu był niezapomniany – spacerowały swobodnie, zajadając świeżą trawę, otoczone górskimi pejzażami i polami ryżowymi. Choć wioska nie była w najlepszym stanie, jej surowa autentyczność sprawiła, że poczułyśmy się, jakbyśmy odkrywały Tajlandię w jej najczystszej formie. To doświadczenie na długo pozostanie w naszej pamięci.
Najlepszy był wieczór, kiedy wszyscy usiedliśmy do długiego stołu w totalnej ciemności, rozświetlonej jedynie świecami. Opowiadaliśmy sobie historie z naszych stron świata, co było niesamowitym międzykulturowym doświadczeniem. Takie chwile to esencja podróżowania – poznawanie ludzi z różnych zakątków globu, dzielenie się opowieściami, śmiechem i refleksjami.
Najzabawniejszą częścią pobytu w wiosce Karen był nocleg. Zostałyśmy przydzielone do chaty z dwoma chłopcami z Japonii. Domek wyglądał, jakby nikt nigdy nie zmieniał w nim pościeli ani nie sprzątał.
Całą noc nie zmrużyłyśmy oka – najpierw zrobiło się bardzo zimno, więc założyłyśmy na siebie wszystkie zimowe ubrania, które miałyśmy ze sobą. Poza tym brzydziłyśmy się zasnąć w tych warunkach, więc tylko przewracałyśmy się z boku na bok.
Nasze obawy co do Japończyków były jednak zupełnie niepotrzebne. Chłopcy okazali się niezwykle spokojni i uprzejmi – o świcie wstali i wyszli przed domek, by medytować. To my byłyśmy tymi, które zakłócały ich spokój, nie odwrotnie. Poznanie tych chłopaków było dla nas cenną lekcją – pokazało nam, jak wielką pokorę mają wobec innych i jak ogromny szacunek okazują swojemu otoczeniu.
Podsumowując, wizyta w wiosce Karen była pełna emocji – od zaskoczenia, przez refleksje nad tradycjami, aż po zabawne i pouczające momenty związane z noclegiem. To był jeden z tych dni, które pokazują, że podróżowanie to nie tylko odkrywanie nowych miejsc, ale przede wszystkim odkrywanie ludzi i ich historii.
Po nieprzespanej nocy i szybkim śniadaniu ruszyłyśmy naszym pickupem na kolejną atrakcję – spływ pontonowy.
Rafting okazał się jedną z najbardziej ekscytujących przygód, jakie przeżyłyśmy! Już od pierwszych chwil, gdy rzeka zaczęła przyspieszać, adrenalina uderzyła nam do głowy – manewrowanie między skałami, śmiech i krzyki towarzyszyły nam przez całą trasę. Jednak to, co uczyniło tę wyprawę naprawdę niezapomnianą, to widok dzikich słoni, które towarzyszyły nam niemal przez całą drogę.
Słonie spokojnie spacerowały po obu stronach rzeki, zupełnie nieprzejęte naszym pontonem. Co chwilę mogłyśmy zobaczyć, jak zanurzają się w wodzie lub przechadzają wśród dżungli, żeby się ochłodzić. To był moment, który sprawił, że rafting stał się czymś więcej niż tylko przygodą. Dzika natura na wyciągnięcie ręki, majestatyczne słonie w ich naturalnym środowisku – miałyśmy wrażenie, że uczestniczymy w prawdziwym spektaklu przyrody.
Kiedy rzeka ponownie nabierała prędkości, krzyki ekscytacji mieszały się z zachwytem nad widokiem kolejnych stad słoni. Rafting dał nam nie tylko zastrzyk adrenaliny, ale także niezapomniane spotkanie z dziką naturą, co czyniło tę przygodę jeszcze bardziej wyjątkową.
Po zakończeniu dwudniowej przygody w dżungli dotarłyśmy na lotnisko, skąd czekał nas lot powrotny do Bangkoku na pokładzie Thai Airways. Lot był wyjątkowo komfortowy, a serwowany ciepły, tajski posiłek w samolocie smakował wyśmienicie – to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek jadłam na pokładzie! Byłyśmy wykończone, ale jednocześnie pełne zachwytu nad tym, co przeżyłyśmy.
Po tych emocjonujących przeżyciach marzyłyśmy o relaksie i pobycie na rajskiej wyspie Koh Kood. Autobus miał odjechać nad ranem, więc wieczór postanowiłyśmy poświęcić na zwiedzanie, jedzenie i regenerację. Jedynym problemem był fakt, że… nie zarezerwowałyśmy kolejnego noclegu. Uznałyśmy, że nie opłaca się brać pokoju na kilka godzin i spróbujemy spędzić noc, włócząc się po Bangkoku. To był błąd, którego szybko pożałowałyśmy.
Z każdą godziną czułyśmy się coraz bardziej wykończone, a miasto, które wcześniej nas fascynowało, teraz nas przytłaczało. Niby Bangkok tętnił życiem, ale brak miejsca do odpoczynku sprawiał, że czułyśmy się coraz mniej bezpieczne. Spacerowałyśmy, robiłyśmy masaże, próbowałyśmy ulicznego jedzenia i przemieszczałyśmy się od straganu do straganu, ale zmęczenie narastało. Ostatecznie stwierdziłyśmy, że rezerwacja noclegu na te kilka godzin jednak by się przydała.
Nasze przygody nie skończyły się na braku noclegu. Okazało się, że pomyliłam się również przy rezerwacji biletów na Koh Kood – zarezerwowałam je na marzec, a był luty! Mina Dominiki była bezcenna, a my byłyśmy kompletnie bez planu awaryjnego. Wykonane, niewyspane i zdesperowane czekałyśmy na cud.
Szczęście jednak nam dopisało! Kiedy podjechał autobus, okazało się, że dwie osoby nie dotarły, więc mogłyśmy zająć ich miejsca. Pierwszy etap podróży odbył się w klimatyzowanym busie, który zabrał nas z Bangkoku. Droga była długa, ale na szczęście wygodna – miałyśmy sporo miejsca, więc rozłożyłyśmy się z telefonami i przekąskami. Po drodze były też przystanki na rozprostowanie nóg i zakup napojów.
Po kilku godzinach jazdy autobusem, dotarłyśmy ostatecznie do portu, gdzie czekał na nas szybki prom. Gdy tylko ruszyłyśmy przez lazurową wodę, poczułyśmy, że wszystkie stresy miasta zostały za nami. Malownicze widoki sprawiały, że nie mogłyśmy doczekać się, aż dopłyniemy do portu. Sam rejs był przyjemny i relaksujący – słońce odbijało się w wodzie, a wokół nas rozciągały się widoki, jak z pocztówki.
Kiedy w końcu zobaczyłyśmy Koh Kood na horyzoncie, wiedziałyśmy, że było warto! Cała podróż, choć długa, okazała się pełna wrażeń, a my byłyśmy gotowe na relaks i odkrywanie uroków rajskiej wyspy.
Podsumowując, ten etap naszej podróży, mimo wielu niespodzianek i wyzwań, zakończył się szczęśliwie, a my mogłyśmy w pełni cieszyć się urokami pięknej plaży.
Z portu na Koh Kood dotarłyśmy do naszego resortu tuk-tukiem, co samo w sobie było już fajnym wstępem do naszego pobytu. Koh Kood Resort zafundował nam prawdziwy relaks od pierwszego dnia. Błękitne wody i białe, piaszczyste plaże były idealnym miejscem na odpoczynek. Nasze dni zaczynały się od leniwych poranków na hamakach ze świeżo wyciskanym sokiem i podziwiania lazurowego Morza Andamańskiego.
Mimo beztroski, w naszych głowach pojawiała natrętna myśl o meduzach groźnych Box Jellyfish. Chociaż przypadki ataków kostkomeduz są rzadkie, warto zachować ostrożność, szczególnie podczas pływania w miesiącach letnich Dlatego, gdy tylko dostrzegałyśmy coś niepokojącego w wodzie, szybko wracałyśmy na plażę, gdzie czułyśmy się bezpieczniej, delektując się opalaniem i pysznym mojito.
Otaczający nas krajobraz – palmy, krystalicznie czysta woda i piękne zachody słońca – tylko potęgował nasz relaks. Wieczorami spacerowałyśmy po plaży, podziwiając niesamowite kolory nieba. To były chwile pełne spokoju i radości, które na długo zostaną w naszej pamięci. Koh Kood stał się dla nas prawdziwym rajem, idealnym miejscem do odpoczynku.
Przez te pięć dni skupiłyśmy relaksie po intensywnej części podroży – kręciłyśmy się po wyspie, jadłyśmy przepyszne lokalne jedzenie i delektowałyśmy każdą chwilą. Jak to ja, nie byłabym sobą, gdybym nie zmieniła miejsca pobytu na inną część wyspy – było równie klimatycznie, ale muszę przyznać, że miejscami aż za cicho i za pusto. Choć rajski urok Koh Kood robił swoje, brak atrakcji i większej różnorodności sprawił, że gdybym miała wybrać się ponownie, wybrałabym chyba inną wyspę.
Zalety Koh Kood:
Wady Koh Kood:
Koh Kood to raj dla tych, którzy szukają ciszy i kontaktu z naturą, ale warto być świadomym jego ograniczeń.
Po pięciu dniach rajskiego relaksu, wróciłyśmy do Bangkok’u, gdzie czekał nas transfer pełen przygód – utkwiłyśmy w gigantycznych korkach, co dosłownie wykończyło nas przed lotem. Pędziłyśmy na lotnisko na ostatnią chwilę, by złapać nasz nocny lot do Polski.
Nasza podróż do Tajlandii była pełna niezapomnianych wrażeń – od szalonej pierwszej nocy na Khao San Road w Bangkoku, przez zwiedzanie historycznej Ayutthaya, aż po relaks na rajskiej wyspie Koh Kood. Przygody nie brakowało, w tym niespodziewane sytuacje jak naciągnięcie na taksówkę zamiast pociągu, czy pełen wrażeń pobyt w wiosce long neck w Chiang Mai. Spędziłyśmy czas na zwiedzaniu świątyń, kosztowaniu lokalnych przysmaków i cieszeniu się urokami natury. Choć czasem za dużo było transferów i zmieniania miejsc, cały wyjazd był pełen przygód, relaksu i wspomnień, które zostaną z nami na długo!